W bardzo modnych dzisiaj i zakreślających coraz szersze kręgi dyskusjach na temat holokracji i organizacji turkusowych pojawił się między innymi - zgodny z rdzeniem tej filozofii -pomysł likwidacji tytułów w organizacjach przyszłości.
Niestety muszę w tej kwestii zgłosić zdecydowane votum separatum. I sądzę, że znalazłbym w swoim oporze wielu zwolenników z (niemodnym ponoć na salonach psychologicznych) starym poczciwym Maslowem, Herzbergiem i setką innych badaczy ludzkiej natury.
Śmiem bowiem twierdzić, że likwidacja wszelkich tytułów (dyrektor, wiceprezes, kierownik projektu) jest klasycznym ideologicznym zabiegiem, nie uwzględniającym ludzkich potrzeb. A myślałem, że zaledwie 27 lat po upadku komunizmu mamy jeszcze świeżo w pamięci to, że ludzie po prostu lubią "coś posiadać", "być wolnym" oraz m.in. (choć to nie dotyczy całej populacji) "coś znaczyć".
Mało tego: tytuł jest specyficznym walorem, nie ulegającym prostoliniowej dewaluacji. Jeśli mam niespotykany egzemplarz samochodu albo unikalną sukienkę, wystarczy, że obok mnie stanie ktoś, kto ma dokładnie to samo, by subiektywna wartość mojego dobra spadła do poziomu podłogi. Z tytułami tak nie jest. Bycie wiceprezesem w dwuosobowym zarządzie smakuje mniej więcej tak samo jak wice-prezesowanie w zarządzie kilkunastoosobowym.
Po co więc z tego rezygnować? Tylko po to, by mieć spójny model?
Podstawowa zasada grania na giełdzie brzmi: trend is your friend. Czyli: nie walcz z trendem, bo utoniesz. Przekładając to na opisywaną sytuację: obawiam się, że żywioł, jakim jest ludzka natura, zmiażdży ten pomysł. I wyrzuci go na sam szczyt śmietnika ludzkich idei.
Kilka przykładów z życia. Mógłbym je mnożyć bez końca, ale poprzestanę na trzech.
Przykład pierwszy: firma produkcyjno-handlowa X. Produkuje i sprzedaje urządzenia do ochrony środowiska, poprzez sieć przedstawicielstw w największych miastach Polski. Współpracowałem z nią kilka lat, szkoląc i doradzając, m.in. w formie sesji twórczych. Podczas jednej z nich pojawił się problem budowania relacji z kierownikami budów. Polegał on na tym, że przy już podczas wymiany wizytówek uwidaczniała się nierówność stanowisk: naprzeciwko "kierownika" siadał "przedstawiciel". I rozmowa przebiegała mniej więcej w takiej pozycji proszącej. Po wysłuchaniu kilku podobnych opowieści wypaliłem: "to wpiszcie sobie na wizytówkach słowa: dyrektor oddziału. I będziecie mieli przewagę..." Ku mojemu zdumieniu wszyscy obecni kupili ten pomysł, co więcej nie pojawiły się dodatkowe żądania płacowe czy też wyposażeniowe (nowe auta, laptopy...). Wystarczył im "pusty" awans. I na tym paliwie odstrzelili w przestrzeń na kilka dobrych miesięcy.
Przykład drugi: firma doradcza Y, jedna z największych w Polsce. Kiedy pierwszy raz się z nią zetknąłem, zdziwiłem się niezmiernie, że co drugi (dosłownie!) pracownik tej firmy piastuje stanowisko dyrektorskie. A połowa drugiej połowy kierownicze. Zatoczyłem się ze śmiechu, bo jaką wartość może mieć taki tytuł skoro mają go niemal wszyscy? Okazuje się jednak, że to działa. Nieważne, że inni mają też tytuł, istotne jest to, iż ja także mam go na swojej wizytówce.
Przykład trzeci: branża sprzedaży bezpośredniej. Nie jest to wcale nisza, skoro według wiarygodnych statystyk pracuje w niej ponad milion ludzi, z czego niemal połowa utrzymuje się wyłącznie z tego zajęcia. Otóż standardem w tzw. MLM (Multi Level Marketing) jest tytułomania. Na szczęście odchodzi się od nazw typu "diament" czy też "orchidea" (naprawdę, tak było!) w stronę określeń bardziej standardowych, niemniej wielotysięczne struktury tych firm składają się niemal wyłącznie z dyrektorów i liderów. Możesz mieć pewność, że jeśli skontaktuje się z Tobą przedstawiciel takiej firmy, będzie na 100% dyrektorem (regionu, makroregionu...) i będzie to oznaczać dokładnie NIC. Samych "dyrektorów generalnych" w jednej firmie potrafi być kilkunastu. Ale skoro dzięki temu ludzie są szczęśliwsi i kraj rośnie w siłę...
Oczywiście, zgodnie z tytułem, to jest tylko drobna refleksja. Nikomu niczego nie narzucam. Ostatnia rola, jaką chciałbym w życiu pełnić, to bycie betonowym ideologiem. Być może istnieją gdzieś lub zaistnieją w przyszłości organizacje tak intensywnie turkusowe, że używanie wymienianych powyżej słów będzie uznawane za największą zbrodnię. Złożone z osób alergicznie reagujących na tytuły. Być może. Bo póki co nie próbowałbym walczyć z ludzką naturą i poszedłbym raczej w przeciwnym kierunku: upowszechnienia tytułów. Wprowadzając zasadę, że po danym okresie pracy albo jakimś niezwykłym osiągnięciu nabieram praw do danego tytułu. Nie chcę, nie korzystam. Czyż to nie proste?